Hi, my name is Eva, welcome to my travel blog.
I travel since I was a kid but seriously started to discover other continents and more countries in 2006, first in Europe, then in Central America and Africa.
Currently I live in Rio de Janeiro, Brazil.

Subscribe to my YouTube channel and check my Instagram profile for more recent pictures and visual stories of my travels.

Categories

Cueva de Los Portales

9 marca 2008

Jednym z miejsc, które warto odwiedzić w prowincji Pinar del Rio jest Cueva de Los Portales - jaskinia, która stanowi jedną z pamiątek rewolucji.

Jaskinia była oczywiście używana na długo przed tymi wydarzeniami. W epoce przed Kolumbem służyła miejscowym Indianom za naturalne schronienie. W czasach już całkiem współczesnych, bo w XIX wieku była atrakcją, którą chętnie odwiedzali nawet znani ludzie tamtych czasów, np. francuski malarz Jean Moreau.

W 1940, miejscowy plantator, Jose Manuel Cortina, postanowił zagospodarować jaskinię i stworzyć z niej miejsce odpoczynku dla siebie i swoich gości. Kazał dobudować kamienne schody, przejścia i mostki oraz bulwar wzdłuż rzeki, która wpływa do jaskini. Bular oczywiście nazwano El Malecón :)

W 1959 roku ziemie te zostały odebrane właścicielowi na mocy reformy rolnej. Fidel Castro polecił przeznaczyć jaskinię na centrum turystyczne. Che Guevara jednak zdecydował, że miejsce nadaje się idealnie do wykorzystania na cele militarne. I rychło zrealizował swój pomysł. W czasie inwazji w Zatoce Świń postanowił założyć tutaj kwaterę główną kubańskiej Armii Zachodniej.

Dzisiaj jaskinię zwiedza się z przewodnikiem. Nie tak łatwo jednak do niej trafić...


Postanowiłyśmy zobaczyć jaskinię ze względu na jej ciekawą historię, ale również na jej walory przyrodnicze, które często podkreślane są w przewodnikach.

Noc spędziłyśmy w najbliższej miejscowości - San Diego de Los Banos. Miasteczko położone nad malowniczym kanionem rzeki Los Palacios słynęło niegdyś z uzdrowiskowych właściwości błota wulkanicznego i wód mineralnych. Niestety kurort jest dziś podupadłą mieściną, niczym nie różniącą się od innych prowincjonalnych kubańskich miejsc, z odrapanymi i wyglądającymi na opuszczone kilkoma hotalami.

Miałyśmy informacje o dwóch tamtejszych kwaterach prywatnych. Niestety okazało się, że funkcjonuje już tylko jedna - prowadzona przez bardzo miłą żonę miejscowego dentysty. Druga casa - Villa Carmen - stała pusta. Właścicielka wyemigrowała trzy lata wcześniej do Stanów Zjednoczonych.

Tych informacji zasięgnęłyśmy od Cesara, miejscowego właściciela baru, który zaoferował nam swoją pomoc, jak tylko pojawiłyśmy się w San Diego. Trudno było nie wzbudzić sensacji - miasteczko nie wyglądało na odwiedzane przez obcych. Nic dziwnego zatem, że samochód na turystycznej rejestracji z trzema nieznanymi osobami wzbudził zainteresowanie.

Cesar świetnie mówił po angielsku, więc nie było najmniejszych problemów z komunikacją. Zaprowadził nas na naszą kwaterę, udzielił wielu użytecznych informacji i zaprosił na śniadanie do swojego małego baru, który prowadzi nieopodal hotelu Saratoga.

Było to w dniu Świętej Barbary, który jest dla Kubańczyków rodzinnym świętem. Cesar opowiedział o wyznawcach santerii, którzy w wieczór Santa Barbara porywają młode dziewczyny, aby je następnie złożyć w ofierze. On w to nie wierzy, ale i tak na wszelki wypadek nie pozwala swojej córce wychodzić tego wieczora z domu. No cóż, ja jednak po zakwaterowaniu wybrałam się do "centrum" kurortu, ponieważ na naszej kwaterze nie było zasięgu, a chciałam wysłać smsa. Nic mi się nie stało. Może już jestem za stara, żeby mnie porywać :)

Miałyśmy zresztą szczęście, że udało nam się przenocować na tej jedynej w San Diego stancji. Okazało się, że z okazji św. Barbary nasi gospodarze spodziewali się akurat przyjazdu rodziny, więc wszystkie pokoje były zajęte. Gospodyni wahała się długo i już nam odmówiła, kiedy pojawił się w progu jej mąż wracający z pracy. Bez słowa skinał tylko główą, że możemy przenocować. Nie ma to jak szybka męska decyzja :) Tak więc uzgodniliśmy, że damy im czas na przygotowanie pokoju i poszłyśmy na godzinną, wieczorną przechadzkę po mieście.

Po powrocie zostałyśmy poczęstowane świetną kolacją, która składała się z zupy kurczakowej (coś w rodzaju zabielanego rosołu, za to z makaronem), ryżu z kotletem z czegoś w rodzaju mortadeli, sałatki, owoców oraz słodkiego deseru ryżowo-miodowego. Za to wszystko zapłaciłyśmy jedyne 4 CUC.

Od Cesara dowiedziałyśmy się też, że Hugo Chavez przegrał w Wenezueli referendum. W telewizji kubańskiej nadano relację z tego wydarzenia i przemówienie Hugo Chaveza do narodu kubańskiego. Cała rodzina naszych gospodarzy zasiadła do oglądania.

 

Następnego dnia po spakowaniu się i załadowaniu plecaków do samochodu podjechałyśmy do Cesara, który już serwował koktajl ze świeżo wyciskanych bananów. Pyszny i słodki, ale bardzo pożywny - poczęstował nas szklaneczką i wytłumaczył jak dojechać do Cueva de Los Portales. Prawdę mówiąc zgubiłam się w połowie jego objaśnień - więc liczyłam, że dziewczyny jednak zapamiętają drogę.

Wyjechałyśmy z miasteczka kierując się w stronę opuszczonej plantacji, której stylizowane na zamek wrota minęłyśmy po paru minutach. Droga pogarszała się prawie z każdym metrem, miałyśmy też dylemat, kiedy skręcić - w rezultacie wpakowałyśmy się w jakąś boczną dróżkę, którą dojechałyśmy tylko do opuszczonego budynku w środku lasu. Tam droga urywała się, więc stwierdziłyśmy, że jednak nie może prowadzić do jaskini.

W końcu jakimś cudem udało nam się dotrzeć do celu. O dziwo - nie zastałyśmy tam żywej duszy, z wyjątkiem przewodnika i jednocześnie opiekuna jaskini-muzeum. Dziennie miejsce to odwiedza koło 10 osób (1-2 zorganizowane wycieczki, bo przewodnicy znają drogę). I tak dużo, skoro miejsce jest kompletnie odludne i nie prowadzą do niego żadne drogowskazy, a i o drogę zapytać trudno, bo niewiele domów się mija.

Wejście kosztowało nas 2$ od osoby, za to przewodnik oprowadził nas i opowiedział bardzo ciekawie o każdej części jaskini. Okazał sie historykiem i jednocześnie nauczycielem szkoły w pobliskiej miejcowości, napisał dodatkowo książkę o historii jaskini, widać było, że wiedzę miał sporą.

Cueva de Los Portales wzięła swoją nazwę od nawisów skalnych, które przypominają portyki. Dowiedziałyśmy się trochę o prekolumbijskiej oraz przedrewolucyjnej historii tego miejsca, jednak przewodnik najwięcej czasu poświęcił opowieściom o Che Guevarze i roli, jaką jaskinia spełniła w czasie kryzysu w Zatoce Świń, kiedy była kwaterą kubańskiej Armii Zachodniej. Bo oficjalnie jaskinia jest pamiątka po tamtych wydarzeniach.

Każda jej część miała swoje przeznaczenie, Che Guevara bardzo dobrze zorganizował to miejsce do celów wojskowych. Poszczególne "komnaty" służyły za miejsca narad, posiłków, sypialnie, a osobne pomieszczenie - z dobudowanym pokojem - było jednocześnie biurem i sypialnią dowódcy. Wąska szczelina skalna w najdalszym rogu pomieszczenia stanowiła drogę ucieczki w razie, gdyby główne wejście do jaskini zostało odcięte przez wroga.

Zachowało się kilka sprzętów z tamtych czasów - m.in. boiler na wodę, stół z krzesłami w biurze Che Guevary, jego łóżko, telefon (sdielano w SSSR), no i kamienne elementy, jak schody, ławka itd.

Każda część jaskini została zaopatrzona w małe tabliczki opisujące jej funkcję lub co robił tam Che Guevara, np. "En algunas ocasiones se sentaba aqui a escribia" ("Przy różnych okazjach siadywał w tym miejscu i oddawał się pisaniu").

Przewodnik bardzo interesował się Polską, jak wygląda teraz u nas życie, jakie są ceny, czy ludzie są zadowoleni itd. Był też ciekawy, ile kosztowały nasze aparaty fotograficzne i jak długo musiałyśmy na nie pracować :)

 

W sumie sama wycieczka do Cueva de Los Portales wypadła nieźle. A przy okazji spotkałyśmy kilkoro ciekawych ludzi, dowiedziałyśmy sie sporo i zakosztowałyśmy iście prowincjonalnego kubańskiego klimatu.